W XVII wieku dość powszechne było, że duchowni, a zwłaszcza osoby zakonne, rzucali z ambon niezwykle ponure wizje przyszłości Polski. Winę za zbliżającą się katastrofę zrzucono na szlachtę katolicką. Polska tonęła, ale – jak podkreślali kaznodzieje – kraj można jeszcze uratować poprzez moralne przebudzenie. Pociągało to za sobą przewartościowanie samej idei szlachty, która w zbyt dużym stopniu uzależniła się od urodzenia, wykluczając inne kwalifikacje, takie jak cnota i wzorowe życie chrześcijańskie. Argumentowano, że bardziej zrównoważone spojrzenie na to, czym jest szlachta, stworzyłoby okazję do uznania i uhonorowania najbardziej zasłużonych mieszczan i chłopów. W innym toku argumentacji za pogarszającą się sytuację Polski obwiniano cudzoziemców i dysydentów religijnych, tj. braci polskich, luteran i kalwinów. Ten sposób myślenia zyskał na sile dzięki temu, że wojna lat 1648-1660, która pozostawiła po sobie ślad bezprecedensowej nędzy i zniszczeń, została wywołana przez obcego najeźdźcę (Szwecję) w zmowie z interesami protestantów. Co więcej, kryzys wywołany najazdem szwedzkim sprawił, że druga, pełna wyrzutów linia, okazała się mało pomocna. Kaznodzieje stanęli przed problemem: jak utrzymać krytykę polskiego społeczeństwa, nie podważając pewności siebie tych Polaków, którzy byli gotowi walczyć z nacierającymi armiami. Trzeba dodać, że krytyczna samoocena nie ustała w okresie „ potopu szwedzkiego”; w rzeczywistości wady i nadużycia zakorzenione w mentalności polskiej klasy rządzącej były nadal ujawniane z niesłabnącym zapałem. Jednocześnie jednak ani wypędzenie Braci Polskich, ani zmiana losów wojny na korzyść Polski nie wpłynęły w żaden sposób na złagodzenie stanowiska tych kaznodziejów, dla których eliminacja zagrożenia dysydenckiego była najważniejszym warunkiem odrodzenie kraju. Tym, co łączyło oba nurty kleryckich opiniotwórców, była chęć zaszczepienia wymiaru moralnego w tradycyjnym modelu polskości katolickiej i politycznej.